niedziela, 1 marca 2015

Rozdział 1. Część 3.

Kiedy dotarłem do swojej ławki, tej z obdartym już z farby oparciem, na peronie jak zwykle było niemalże pusto. Po drugiej stronie torów, na jednej, równie starej ławce, siedział jakiś bezdomny pijak. Być może przesiadywał tutaj już za czasów nowości tej stacji, a przynajmniej nie wyglądał na kogoś w kwiecie wieku i na pewno był ode mnie o wiele starszy. Kiedy do mnie podszedł, dałem mu na pierwszy rzut oka pięćdziesiąt siedem lat. Okazało się w rezultacie, że miał ich pięćdziesiąt cztery. Alkohol i brak dbania o higienę osobistą najwyraźniej też robi swoje. Jego długie, nieuczesane, jakby brudne włosy, miejscami jeszcze wyblakło czarne, opadały mu na ramiona. Brudne, drżące dłonie powykrzywiane już miał od zimna i przeżytych lat. Jednak mimo wszystko wyglądały na zadbane. Oddech miał nieświeży a spojrzenie zamglone, ale jednak, jak nic innego w całym jego wyglądzie, właśnie te smutne, błękitne, pijane oczy krzyczały, że jest on dobrym człowiekiem i ma dobre serce. Przysiadł się do mnie, pytając najsampierw o pozwolenie. Kiedy skinąłem potwierdzająco głową, stary pijak oparł dłonie na kolanach i powoli rozsiadł się na drugim końcu ławki. Zanim to zrobił, dowiedziałem się, że wcale nie miał zamiaru podchodzić i opowiadać mi o głupotach, ale zobaczył, że palę i chciał po prostu zapytać o papierosa. Bez zbędnych słów wyciągnąłem z kieszeni kurtki paczkę papierosów i położyłem ją pomiędzy nami. Starzec spojrzał na mnie pytającym wzrokiem, po czym sięgnął niepewnie po paczkę, natychmiast wtykając do ust wyciągniętą fajkę. Trzymał ją między wargami przez chwilę, jakby przypominał sobie jak to jest, po czym wygrzebał z brudnej, śniadaniowej torby wygniecioną paczuszkę zapałek. Bez namysłu sięgnąłem jeszcze raz do kieszeni po zapalniczkę, ale stary człowiek podziękował. - Nie pamiętam nawet czasów, kiedy po raz ostatni i najpewniej też pierwszy nie odpalałem papierosa pocierając zapałki o siarkę - wyznał, po czym zrobił dokładnie to o czym wspomniał, zachłannie zaciągając się dymem średnio mocnego papierosa. Po chwili oderwał filter i rzucił go pod buta. - Przez te wszystkie lata przyzwyczaiłem się już do smaku siarki. Myślę, że bez niej już żaden papieros nie smakowałby mi tak dobrze. Ale tak naprawdę niewiele palę, bo tylko tyle ile uda mi się od kogoś wyżebrać. Jestem biedakiem, w dodatku bezdomnym, ale mam w sobie jeszcze odrobinę godności. - Dodał, po czym kolejny raz, z równą łapczywością, zaciągnął się dymem złotego Marlboro. Tym razem nie pytał, czy chcę usłyszeć coś o jego życiu i o nim samym. Po prostu zaczął mi o sobie opowiadać, a ja, pomagając mu zatruwać powietrze, uważnie go słuchałem. Poczułem niepohamowany przypływ sympatii do tego człowieka chyba już w momencie, kiedy delikatnie się ukłonił zanim postanowił się do mnie odezwać. Pozwoliłem mu mówić, bo uznałem, że pewnie nie często otrzymuje tyle wyrozumienia, a prawdopodobnie jeszcze rzadziej otrzymuje go więcej niż teraz. Starzec opowiadał mi o najdziwniejszych rzeczach, często bez znaczenia, ale na sam koniec powiedział mi słowa, które co do jednego pamiętam do teraz. - W życiu każdego człowieka dzieją się jakieś tragedie. Na pewno większość z tych, które nas nie dotyczą uważa się za nie aż takie wielkie czy straszne. Ale każdy człowiek ma własne serce i czuje na swój własny, niepodrabialny sposób, bez względu na to kim będzie i czego by nie pokazywał. Każdego z nas coś boli, dotyka. Tak jak i wszystkich nas coś cieszy. Sprawił mi dziś świat straszną przyjemność, zsyłając Cię dziś na ten peron. Nie zapominaj nigdy o tym, że uczucia to swego rodzaju świętość. Nigdy ich nie lekceważ. - Dokończył, kładąc mi dłoń na ramieniu, po czym wstał i uśmiechnął się do mnie blado. - Zrobiłeś dla mnie dziś wystarczająco dużo dobrego, częstując mnie papierosem i pozwalając mi wygadać się komuś o trzeźwym umyśle. Ale gdybyś mógł dla mnie zrobić coś jeszcze, byłbym wdzięczny za kilka groszy na jakąś bułkę. - Przyznał, po czym wyciągnął w moim kierunku złożone w błagalnym geście dłonie. Sięgnąłem ostatni raz do kieszeni po wszystkie drobne i wygrzebując z całości dwa złote na bilet, wręczyłem starcowi wszystko, co mi zostało, cały mój obecny majątek, czyli około dwudziestu złotych. Spod siwych, falujących włosów zabłysły martwo dwie źrenice, dające mi do zrozumienia, że ten bezdomny pijaczyna nie potrafi uwierzyć w moją hojność. Mimo tego, bez sprzeciwu zabrał ode mnie całą sumę i gdy tylko wcisnął ją głęboko w obdartą, brudną kieszeń starych jeansów, złapał mnie serdecznie za dłoń i potrząsając nią przez chwilę serdecznie, uśmiechnął się do mnie raz jeszcze i zniknął. Nie oczekiwałem więcej, bo uważam, że zrobiłem to, co było słuszne. Poza tym nie znosiłem pożegnań, mimo że poza matką z nikim żegnać się nie musiałem. Nagle moim oczom ukazał się ktoś jeszcze. Być może chłopak który mnie obserwował siedział tam na wprost, po drugiej stronie peronu już od samego początku, a może nawet i był tutaj już przede mną, ale w każdym razie ja dopiero co go zauważyłem. Wyglądał na przestraszonego i mógłbym przysiąc, że nawet stąd widziałem jak trzęsą mu się ręce. Być może z zimna, bo miał na sobie tylko wyciągniętą bluzę i rozpadające się już lekko trampki. Machał nerwowo prawą nogą, zaciskając na udach pięści. Następnie gwałtownie opuścił wzrok, jak gdyby przestraszył się czegoś jeszcze bardziej. Rozejrzałem się wokół siebie i zrozumiałem, że w tym momencie nie boi się on niczego innego jak właśnie mnie. Włosy miał krótkie, schowane pod kapturem szarej bluzy. Kilka nieuczesanych kosmyk opadało na jego blade czoło, dzięki czemu mogłem stwierdzić, że jest brunetem i prawdopodobnie ma też ciemne oczy. Nie wiem co mnie podkusiło, na pewno nie miałem złych zamiarów, ale zebrałem się dość szybko i pewnym krokiem ruszyłem w kierunku nieznajomego. Po kilku krokach, gdy znajdował się już nieco bliżej, mogłem dostrzec w wyrazie jego twarzy, że jest jeszcze dość młody, bo jego twarzyczka przypominała raczej twarz dziecka niż mężczyzny, ale z bliska widziałem na jego policzkach miękki, rzadki zarost. Bez zbędnych ceregieli usiadłem na oparciu jego ławki, stając buciorami na jej siedzeniu. Gdy złapałem oddech, spytałem na początek krótko, czy chce papierosa. Odpowiedział jedynie "nie, dzięki" i uważnie zaczął mi się przyglądać. Uśmiechnąłem się lekko. Drugi raz czuję podobny przypływ sympatii, chociaż tym razem czuję ją trochę inaczej niż poprzednio. Nie pomyliłem się co do barwy jego tęczówek. Ale z bliska mogłem się przekonać osobiście, że jedna z nich ma nieco ciemniejszy odcień. Lewa była niemalże piwna, prawa miała barwę jasnej, kakaowej czekolady. I choć oba kolory kojarzyły mi się z czymś dobrym, z jego źrenic kipiał smutek, graniczący niemalże z rozpaczą.

niedziela, 8 lutego 2015

Rozdział 1. Część 2.

Cisza w moim domu zawsze może oznaczać tylko i wyłącznie dwie rzeczy, złą i tą jeszcze gorszą. Chwila stojąca po mojej stronie, czyli dla mnie jak najbardziej pozytywna, to ta, kiedy Maciuś ze starym schlewają się tak bardzo, że zasypiają podparci na łokciach, w najlepszych wypadkach. Najgorzej dla mnie dzieje się wtedy, gdy Ci idioci są upici wystarczająco, żeby nie mieć siły drzeć się na całe gardła, ale jednak przytomni na tyle, by wygrzebać jakieś rezerwy, gdy tylko postawię nogę w polu ich przestrzeni osobistych, zapamiętując jednocześnie ten epizod i dając mi często za nie cholerną nauczkę w późniejszym czasie. Odkąd skończyłem 14lat po prostu się tym nie przejmuję i gdy tylko w tej ruderze w końcu milknie hałas, zbieram dupę w troki i śpiechaczem stąd wychodzę, za każdym razem trzaskając za sobą drzwiami. Bez względu na to co robię i jak robię, tak czy inaczej ciągle dostaje mi się w ciry od tych gnojków, więc w pewnym momencie po prostu przestało mi zależeć na nie złojonej skórze i gdy tylko mogłem, robiłem wszystko, by jak najbardziej ich zdenerwować. Ojciec i tak całe życie jest na mnie wściekły, bo w drugiej kolejności miała mu się urodzić piękna córa, a nie takie chucherko jakim za dzieciaka jeszcze byłem. I gdy się tak nad tym zastanawiam, to całym sercem ciesze się, że nie jestem dziewczyną. Bo ilekroć wyobrażam sobie te wszystkie świństwa, jakie te bestie mogłyby wtedy ze mną wyczyniać, zwyczajnie robi mi się słabo. Jako chłopak z czasem dostałem kilka dodatkowych kilogramów a do góry też wyskoczyłem błyskawicznie, więc chcąc nie chcąc, stawałem sie dla mojej rodzinki nieco większym utrudnieniem.
Jako siedmioletni chłopiec, trzymając jeszcze w gębie mleczaki, niewiele byłem w stanie zrobić, by się przed nimi bronić. Ale teraz, gdy jestem o dziesięć lat starszy, niektóre sprawy wyglądają troszeczkę inaczej.
Zacznę może od tego, że cała moja rodzina, poza tymi dwiema, rozpijaczonymi ofermami, składa się z nieżyjących już babć, ciotek i innych zmarłych krewnych, więc poza nimi niestety nie mam nikogo. Przez zabrudzone wiecznie ubrania i rzadko kiedy umyte włosy, inne dzieciaki nie chciały mi nawet dokuczać, więc o żadnych przyjaźniach czy jakichś głębszych konfliktach, po prostu nie ma co opowiadać.
Te pasożyty zawsze były dla mnie największym katem, ale ja przecież nigdy nie znałem innego, lepszego czy gorszego życia, życia które wiodę bez nich. Nawet nauczyciele prawie nigdy nie wołali mnie do odpowiedzi, więc właściwie poza tymi, nie miałem żadnych innych relacji. I chociaż może to głupie, one zawsze były dla mnie najważniejsze. Tak naprawdę nie mam żadnych powodów do tego, by tych facetów kochać, szanować czy chociażby tolerować, ale przez całe życie, choć strasznie tego nienawidziłem, nie miałem niczego poza nimi. Moja matka podobno sięgnęła po 'złoty strzał' równe cztery lata po moich narodzinach, ale nigdy nie miałem co do tego pewności.
Mimo wszystko nigdy nie miałem jej też za złe tego, że w jakiś sposób nas opuściła. Nawet jeśli faktycznie, odebrała sobie życie, jestem w stanie to zrozumieć i nawet jej wybaczyć, bo gdybym tylko mógł, gdybym tylko miał dokąd, sam zwiałbym stąd czym prędzej. I tak naprawdę to wszystko nigdy nie miało dla mnie znaczenia. Choć nie czułem do niej niczego, cieszyłem się, że nie musi na to wszystko patrzeć, że nie musi brać w tym udziału. I gdziekolwiek by teraz nie była, czegokolwiek nie robiąc, mam nadzieję, że jest jej lepiej.
Z zamyślenia wyrywa mnie znerwicowany, ciskający psychotycznie otwartą pięścią w klakson kierowca, cudem wychodzący z poślizgu, w który najpewniej wpadł próbując mnie wyminąć. Był on tak przerażony i nabuzowany, że cała jego twarzy przybrała kolor purpury a jego oczy niemalże wychodziły z orbit. Nie pierwszy raz zresztą mi się zdarza myśleć o czymś tak intensywnie jak teraz, wystarczająco ostro, by stracić kontakt z rzeczywistością. Najpewniej stare słuchawki wetknięte w uszy też zrobiły tu nieraz swoje, bo odkąd tylko pamiętam, na takie przechadzki z domu wychodzę tylko ze starym walkmanem Sony. To chyba najdroższa ze wszystkich rzeczy jakie posiadam i pewnie nie dałbym już dawno rady gdyby nie ten staroświecki odtwarzacz dźwięków.
Na szczęście tym starym pijakom nigdy nie przeszkadzało włączone radio, więc systematycznie nagrywałem na stare taśmy jakieś nowe kawałki, bo na większości orginałów tych kaset były nagrane głównie powalone kawałki techno z lat wczesnej, bardzo wczesnej młodości mojego starego. Brzmiały zwykle jak kawałki wyrwane z pornograficznego filmu. Brzmiały tak, jakby miały oddawać smród i paskudztwo takiego seksu. Były "brudne" zupełnie nie pasujące do moich wyobrażeń odnośnie kochania się z kimś. Moje oziębłe podejście do wszystkiego, jednak nie zawsze jest takie oziębłe. I ilekroć wyobrażam sobie kogoś, z kim mógłbym się kochać, widzę jednocześnie jak to się wszystko odbywa. Widzę namiętność płynącą ze wszystkich, nawet najdrobniejszych gestów, widzę jak toniemy w gorącej fali uczuć jakie żywimy do siebie wzajemnie. Widzę coś stałego, pięknego, nieprzeciętnego. A wizualizowanie sobie szybkiego seksu z pierwszą lepszą osobą, absolutnie tego w sobie nie ma. Dlatego nie mogłem słuchać tych kawałków, za co oczywiście ojciec solidnie mi naklepał, ku ogólnej radości mojego starszego, bezwstydnego, bezmózgiego i w ogóle ograniczonego na wszelkie możliwe sposoby brata, Macieja. Ma on dwadzieścia siedem lat, a mentalnie jest jak typowy dzieciak, choć codziennie wali ze starym gorzałe, używa przemocy i kręcą go sadomasochistyczne oraz mocno patologiczne epizody seksualne. Dziesięć lat temu, gdy był wtedy jeszcze w moim obecnym wieku, robił mi naprawdę straszne rzeczy. Wtedy jeszcze jego ciało było żeśkie a oddech nie zepsuty przez kolosalne ilości pitego alkoholu, natomiast moje, jak już wspominałem, drobne, dziecięce ciałko, było raczej miękkie i nie przystosowane do tego, by się bronić.
Z łatwością sadzał mnie u siebie na kolanie, a później siłą własnych ramion zmuszał moje dłonie, żeby go głaskać po lekko owłosionej już klacie. Z czasem zaczął miewać nieco bardziej wymyślne pomysły, aż w końcu wpadł na to, by całkowicie się przy mnie rozebrać. Pamiętam, jak za pierwszym razem, leżąc pod moim łóżkiem, pocierał powoli swojego członka, opowiadając mi najbardziej bluźniercze historie z jego dokonań, a ja siedząc nieco wyżej, wgnieciony maksymalnie w szczelinę między ścianami, zaciskając ramiona na podkulonych kolanach, trzęsłem się ze strachu.
Na to wspomnienie wzdrygam się gwałtownie i w ostatniej chwili udaje mi się zejść na ziemię. Autobus, który miał mnie zabrać na dworzec, akurat podjechał na przystanek i zdaje się, że już miał odjeżdżać, kiedy podświadomie zmusiłem swoje ciało do sprintu, machając w górze łapami na znak okrzyku "zatrzymać się!" Oczywiście kierowca też nie pierwszy raz spojrzał na mnie jak na wariata, ale czasem myślę, że ma on nawet trochę racji. Niemalże cały czas jestem po prostu nieobecny i żyję we własnym świecie, bo tutaj, na tej paskudnej ziemii nic mnie zwyczajnie nie trzyma i nie intryguje. Niewiele tutaj mi się podoba, więc staram się gościć tutaj jak najrzadziej. Tylko przecież muszę mieć też cholernego pecha, bo ile razy bym się nie wystawiał na próbę, tyle razy jakoś udawało mi się uniknąć śmierci. A kogoś innego pewnie ten mój wrzeszczący kierowca zwyczajnie by rozjechał, zostawiając na asfalcie jedynie mokrą plamę. I tą plamą mógłby być każdy, tylko nie ja, co już nawet nie jest dla mnie dziwne. Powiedzenie "biednemu zawsze wiatr w oczy" systematycznie nabiera dla mnie głębszego znaczenia. Ciężko się tu żyje, to prawda, ale nie żyć najwyraźniej jest jeszcze trudniej, chociaż ja chyba od dawna już nie żyję. Albo zwyczajnie jeszcze się nie narodziłem, sam już nie wiem. Ale czasami czuję, że ja to tak naprawdę tylko moja marna egzystencja, a nie prawdziwe życie. Tak jakbym żył, ale przestawał już istnieć. To śmieszne, że tak myślę, bo przecież gdybym zniknął, to nikt by się tym raczej specjalnie nie zainteresował, o ile moje zniknięcie zostałoby zauważone. Więc może naprawdę zwyczajnie mnie już nie ma, Nie wiem, gubie się już w tym wszystkim.
Wyciągam słuchawki z uszu i próbuję uspokoić oddech, szybko przebudzając spojrzenie i rozglądając się do okoła. Otrząsam się na chwilę przed przystankiem końcowym i gdy tylko kierowca otwiera drzwi, natychmiast opuszczam ten pojazd, rzucając za sobą niechlujne "dziękuję."
Wolnym, chyba już wyuczonym krokiem zmierzam w kierunku ulubionej ławki, na której kiedyś wyryłem swoje inicjały. Zwykle jestem tutaj zupełnie sam, bo z tego peronu już chyba nikt nawet nie korzysta, choć raz na kilka godzin przejeżdżają jeszcze tędy pociągi i kilka z nich nawet się zatrzymuję, Mimo tego jest tu raczej pusto, ciemno i wilgotnie, więc można powiedzieć -miejsce specjalnie dla mnie. Bardzo lubię tutaj przebywać i podoba mi się niezmiernie ta przenikliwa cisza jaka tu panuje. Lubię to miejsce nawet wtedy, gdy gdzieś obok na ławce śpi jakiś pijak czy bezdomny starzec.
Ale tego dnia trochę się obawiałem. Poza mną i znanymi mi już raczej postaciami, pojawił się ktoś nowy. Ktoś obcy.

czwartek, 22 stycznia 2015

Rozdział 1.


" Zimne dłonie   
jakby nieobecne 
Serce       
złapane w sidła
  oddech    
niespokojny 
tłucze się   
o żebra. "






 Jeden z samotnych wieczorów, dzień jak żaden inny, zegar irytująco wystukuje upływ czasu, jednocześnie odmierzając ilość uderzeń mojego serca. Księżyc podstępnie próbuje wedrzeć się do mojego pokoju i od czasu do czasu na mnie zerka zza gałęzi rosnącego na ganku drzewa. Jeśli się nie mylę, jest to dąb, ale tej nocy nie zamierzam tego roztrząsać. Dziś czuje się wyprany ze wszystkiego. Leżę tak i wlepiam tępy wzrok w udekorowane wszystkim i niczym ściany, wiatr cicho pohukuje za uchylonym oknem a krew w moich żyłach zupełnie jakby zamarła. Sięgam ręką do oddalonej ode mnie o jakieś pół łokcia wieży i włączam na średnią głośność jeden z kolejnych kawałków na płycie, wypalonej przeze mnie dawno temu. Muzyka ma zagłuszyć moje myśli, jednak sprawia jedynie, że zamiast szeptać - krzyczę. Coś we mnie pęka i naprawdę nienawidzę tego życia. Histerycznie zrywam się z łóżka i zaciskając pięści na włosach warczę pełnym tchem przez zaciśnięte zęby. Po chwili obie dłonie miotam z całą swoją siłą na boki i zamachem zrzucam na podłogę wszystko co śmiało stanąć mi na drodze. Przez wrzeszczące głośniki przebija się jedynie huk tłuczonego szkła. Nie wiem co rozbijam, ale wściekły na siebie za to kopię jak wariat wszystko co spadło lub już wcześniej znajdowało się na podłodze. Mój pokój zaczyna przypominać apokaliptyczne pobojowisko i tylko to wyobrażenie pozwala mi się trochę wyluzować. Ciotka sprząta wiecznie ten burdel, chociaż tyle razy jej powtarzałem, że tego nie lubię. Ostatnio robi to właściwie rzadziej, a konkretniej tylko po takich właśnie "wybrykach." Czasem odnoszę wrażenie, że ta kobieta zwyczajnie na świecie się mnie czasem boi. Zawsze wie kiedy odbija mi szajba, ale nigdy nie przychodzi żeby mnie uspokoić. Zresztą, niesposób jest tego nie wiedzieć, skoro cała chawira buja się i trzeszczy przez moje krzyki, miotanie się i składankę ulubionych kawałków grającą nie z rzadka na cały regulator. Po tej refleksji całkowicie opadam z sił i osuwam się miękko po ścianie na podłogę, gdzie ląduję bez ruchu i prawdopodobnie wyglądam jak jakaś połamana niemiłosiernie lalka rodem z filmu grozy. Po kilku głębszych wdechach odzyskuję władzę w ręce, którą natychmiast sięgam po papierosa. Ale wróćmy do początku. Zaczęło się właściwie.. no włąśnie, od czego? Matka majstrowała coś przy garach kiedy wróciłem z biblioteki. Oczywiście wiedziałem już dobrze, co jest grane, bo Elżbietka zabierała się za gotowanie tylko po to, żeby mi powiedzieć "Synuś, takie pyszne jedzonko Ci zrobiłam, to teraz nie złość się na mnie, ale mamusia sobie na trochę wyjedzie, nieważne gdzie, nieważne na jak długo. Kiedyś wróci a Ty do tej chwili radź sobie jakoś sam, W razie czego Jadźka cały czas tutaj będzie." Moja matka naprawdę jest złotą kobietą, ale wiecznie zabieganą i niedostępną. Niemalże nieustannie gdzieś wyjeżdża i raz na jakiś czas przesyła mi pozdrowienia w postaci krótkiego esemesa "Żyję, niedługo wracam. Więc baw się dobrze póki jeszcze możesz :) Buźka." Gdybym zapisywał te wiadomości, prawdopodobnie pierwsza niczym nie różniłaby się od ostatniej. Czasem odnoszę wrażenie, że zaciął się jej po prostu telefon i od czasu do czasu wysyła mi jeszcze raz tą samą wiadomość. Tym razem posyła mi to swoje smutne, zatroskane spojrzenie. Mimo tego uśmiecha się do mnie lekko i wypinając biodro, opiera na nim dłoń w której trzyma drewnianą łychę. Tyka nią delikatnie w powietrzu, dając mi do zrozumienia, że mam tam do niej podejść. Wzdycham ciężko i ciskając torbą pod schody, zbliżam się do niej niechętnie. No i właśnie się zaczyna:
- Synuś, no proszę Cię, już się tak nie nadymaj - mówi spokojnie odwracając się na pięcie z powrotem w stronę garnka. - Wiesz dobrze, że nie wyjeżdżam dla własnego kaprysu. Ale jak zawsze jakoś Ci to wynagrodzę - tym razem zerka na mnie kątem oka, ale widząc obojętność malującą się w moich oczach, natychmiast się wycofuje - Chińszczyzna. Twoje ulubione. Zrobiłam tak jak lubisz najbardziej i nawet zjem z Tobą odrobinkę - Kończy i daję sobie odciąć mały palec, że uśmiechnęła się właśnie zawadiacko pod nosem, mrużąc oczy z zadowolenia i podziwu dla samej siebie.
Wywijam wzrokiem fikołka i odważam się powiedzieć, jednym tchem, coś, co nigdy nie powinno być wypowiedziane:
- Przecież Ciebie nigdy nie ma. A nawet jak jesteś, to tak jakby Cię nie było. Wiecznie siedzisz z tym swoim idealnym noskiem przed lusterkiem i pindrzysz się do swojego odbicia, a później znikasz, Bóg wie gdzie. Dziwka - Ton mojego głosu był zimny, obojętny. Podobnie jak jej reakcja. Oboje przecież dobrze wiedzieliśmy, że ona nią nie jest i że ja, z moimi skłonnościami do histerii, czasem mówię różne bzdury, tak naprawdę chcąc jedynie wyrazić swój ból i rozczarowanie zaistniałą sytuacją.
- Rozumiem, że możesz się wściekać. Zresztą, masz do tego pełne prawo, ale nie waż się nigdy więcej zwracać do mnie w ten sposób, zrozumiano? - Przerywa na chwilę żeby złapać oddech i przybrać poważny wyraz twarzy, po czym odwraca się do mnie ponownie i jak gdyby nigdy nic dodaje:
- Spadaj umyć łapy i wróć tu, to zjemy dziś razem, albo potraktuj to z identyczną wyjebką z jaką mnie potraktowałeś i róbta co chceta. Mam już dość Twoich foszków, mój książe, bo wiesz dobrze z jakich powodów wyjeżdżam. Nie masz pięciu latek, Kuba, nie zapominajmy o tym - Kończy i kolejny raz odwraca się w kierunku gara z parującym żarciem, jednak tym razem robi to z nieco większym roztargnieniem. Czuję, że zaczynam kipieć, więc szybkim skokiem rzucam się na schody i zwinnie zbierając spod nich torbę wbiegam błyskawicznie na górę, pokonując po dwa stopnie naraz.  Jeden głupi incydent zmusił mnie do rozdrabniania spraw nad którymi na codzień raczej nie myślę. Samotny. Taki właśnie byłem, mimo pięknego domu z ogrodem, wspaniałej i równie kosztownej gosposi, mimo oszczędzonych mini fortunek na moim dziecięcym koncie. Matki zwykle nie widywałem, ojciec już dawno gdzieś przepadł, tak, że nawet go już nie pamiętam, rodzeństwa nie mam a kumpli mieć nie chcę, bo większość z tych ludzi których znam to zwyczajne, zachłanne dupki lecące na moją kasę, albo głupie panny liczące na sponsorowanie. Dlatego zwykle trzymam się z daleka od ludzi, a ludzie, z jakichś przyczyn próbują trzymać się z dala ode mnie. Jestem raczej dziwny, to oczywiste.
Poza własnym dziwactwem cechuję się także, jak już wspominałem, skłonnościami do histeri i swego rodzaju dzikością. Jestem strasznie nieufny w stosunku do całego świata i na wszystko patrzę zwyklę wybałuszonymi oczami. Ponadto jestem raczej dość rozchwiany emocjonalnie, co, rzecz jasna, nie niesie niczego dobrego. Wystarczyła krótka zamiana zdań z moją życiodajną a ja już zdewastowałem cały swój pokój i urządziłem na tle własnej psychiki najprawdziwszy armagedon. Czasem zradza się we mnie tak dużo myśli, odczuć i pragnień, że nie potrafię nad tym zapanować i jak taka bomba atomowa, wybucham, demolując wszystko do okoła. Przeważnie żałuję takich wybuchów, bo później dociera do mnie jak słaby ciągle jestem, nie potrafiąc nad niczym mieć kontroli, ale z drugiej strony, myślę, czy to moja wina, że urodziłem się nadwrażliwy? Odnoszę wrażenie, że nikt na całym świecie mnie nie rozumie. Niby inni porozumiewają się językiem, który nie jest mi obcy, niby wykazują zachowania mi normalne, ale czuje się tutaj jak w cholernym planetarium, gdzie niby pełno jest wszystkiego, a tak naprawdę, choć otoczony miliardem gwiazd i gwiazdozbiorów, czuje się jak taka wypalająca się już gwiazda, pozbawiona blasku, piękna, niedostrzegalna.
Ludzie mnie nie rozumieją, sumienie mnie nie rozumie, jestem obcym zarówno dla siebie jak i dla reszty świata. Miewam napady gniewu i rozgoryczenia, a mimo wszystko nawet zdając sobie z nich sprawę, nie potrafię nad nimi panować. Wszystko wiecznie leci mi z rąk i czego się nie dotknę, to zawsze muszę coś zniszczyć, schrzanić coś bez względu na własne intencje. Czasem nie rozumiem, czemu to właśnie mi przyszło być tym, który będzie się czuł tak beznadziejnie na tym świecie. Zupełnie sam, zupełnie osamotniony. Samotny.
Papieros dopala mi się niemalże do końca i gdyby nie fakt, że zostałem boleśnie poparzony w palce jego żarem, prawdopodobnie leżałbym tak bezwiednie pod tą ścianą, nie zastanawiając się nawet nad tym, co wokół mnie się dzieje. Próbując się podnieść targam spodnie na kolanie, ale nie przejmując się tym aż nadto, chwytam w dłonie bejsbolówkę i zarzucam ją sobie na plecy. Słyszę, że w jej wewnętrznej kieszeni postukują jakieś ciężkie monety, więc nie zwracając już na nic uwagi, chwytam ponownie swoją ukochaną torbę i przewieszając ją przez lewe ramie, zbiegam ciężkim krokiem pod drzwi frontowe. Wkurza mnie zawsze ta odlogłaś dzieląca taras i bramę wyjściową, bo ilekroć chcę stąd zwiać, zawsze muszę pokonywać ten cholerny odcinek, a momentami nawet jeden krok postawiony na tej ziemii, to dla mnie istne męczarnie.
Przekraczając bramę, wtykam w usta papierosa i wsuwając ręcę do rękawów bejsbolówki, kieruje się w stronę zatoczki, gdzie znajduje się jedyny w tych okolicach przystanek autobusowy. Na szczęście, chociaż jeżdżą tutaj tylko dwa autobusy, kursują one dość często, bo zatrzymują się tylko na trzech przystankach i całą swoją drogę kończą niedaleko dworca, piętnaście minut jazdy, zaczynając liczenie od momentu opuszczenia zatoczki. Przez samą zatoczkę jedzie się kilka minutek, co jest bardzo kojące i równie przyjemne, a później kolejne piętnaście minut, to przemierzanie przez istne zadupia, na których rośnie tylko kilka krzaków i pojedyńczych, często wyglądających jak ruiny, domów. Jeszcze nigdy nie udało mi się trafić na zupełnie pusty autobus, ale również jak dotąd jeszcze nie spotkałem się z sytuacją, kiedy to poza mną w autobusie byłoby więcej niż trzech pasażerów. Niewiele osób korzysta z tych linii, bo niewielu nas tutaj włąściwie mieszka. ale to w pewnym sensie dobre, bo ja nie przepadam jakoś szczególnie za bardzo zaludnionymi obszarami.
Za każdym razem, przysięgam, za każdym, kiedy jechałem tym autobusem, mówiłem, że wsiądę 'tym razem' do pociągu byle jakiego i pojadę, gdzie szlak mnie poniesie. Jak dotąd nigdy jeszcze tego nie zrobiłem, ale dla utrwalenia tradycji powtarzam to rytualne myślenie i jak zwykle kończę na tym samym, na tym samym dworcu i na tej samej ławce. I tylko niebo wiszące nade mną zdaje się jeszcze zmieniać. Niemalże zwykła, szara monotonia. Ale jednak, nie tym razem.

***